Tak jak już raz mówiłem, bohaterowie żyją jak pączki w maśle, oczywiście jak na realia apokalipsy. Ot, najpierw luksusowa łódź, teraz prawie-forteca z pełną obsługą i zapewnionym wyżywieniem. Niby z zombie musieli się po drodze tłuc, ale uczynni twórcy podłożyli im cały arsenał na miejscu bójki. Ba, nawet samochód im zostawili, żeby nadto się nie zmęczyli drogą do rezydencji Toma.
Odcinek nie był bardzo zły, ale powiem szczerze, że zdecydowanie za szybko się zorientowałem, że w piwnicy trzymają trupy... co chyba oznacza, iż wątek jest trochę zbyt przewidywalny dla przeciętnego fana TWD.
Czy coś szczególnego wypada napisać o postaciach? Wymienię chyba tylko Travisa (bo w sumie trochę racji ma - jak Madison go potrzebuje, to lata w te i we wte. Ale jak on prosi o pomoc Clarkową, to ta już zbyt chętna nie jest) i Chrisa - jego pogłębiające się szaleństwo zostało ukazane całkiem przekonująco. W sumie jedyne, co mnie po tym epizodzie ciekawi, jest właśnie wątek młodego Manawy, ale jednocześnie obawiam się, że twórcy pójdą linią najmniejszego oporu i chłopak albo popełni samobójstwo, albo zabije Ofelię (z grupy protagonistów jest najbardziej zmarginalizowaną postacią).
Generalnie za epizod należą się dwa plusiki: jeden za początek - ten moim zdaniem został zrealizowany bardzo dobrze - a drugi za przewijający się symbol sowy, który moim zdaniem najlepiej budował nastrój tego odcinka.
Ah, no i jeszcze jedna rzecz - co z uzależnieniem Nicka? Już mu przeszło i stał się beztroskim i nieśmiertelnym herosem? :/