Mówiąc zupełnie szczerze, nie za bardzo wiem w którą stronę zaczyna podążać ten serial. Naprawdę. O ile jeszcze początek sezonu drugiego był utrzymany na w miarę akceptowalnym poziomie i dość sprawnie realizowano czy to rozwój postaci czy też korelacje między nimi, o tyle druga połowa zaczyna zmierzać w stronę pomieszania z poplątaniem i zupełnej bezcelowości. Los Muertos nie jest wprawdzie odcinkiem, który mógłbym przyrównać do największego szamba jakie wyszło spod ręki kirkmanowskiej paczki, ale dobrze też niestety nie jest.
Cały wątek Nicka to powrót do punktu wyjścia czyli wpakowanie się w nowy/stary tok ideowy, który opiera się na traktowaniu śmierci jako odrodzenia, a zombie jako element przejściowy między skrajnymi postaciami egzystencji. Pytanie tylko po co to wszystko? Bo uzależnienie? Bo chęć szukania nowych bodźców? Bo niezrozumienie świata? Albo może szukanie nowej figury matczynej/ojcowskiej? Nie za bardzo łapię kontekst sytuacji, która staje się tym samym istną katorgą scenariuszową.
Tak naprawdę, gdyby nie wątek Madison oraz hotelu, epizod byłby kompletnym fiaskiem. Prawdą jest, że pewne aspekty były powieleniem schematów tewudeowskich, ale udało się w to mimo wszystko wpleść kilka ciekawych punktów, które stawiają postaci w innym świetle. Na plus Alicia, która w dobie załamania matki zaczyna przejmować rolę dowodzącą. Nic wielkiego, ale jednak coś. Oczywiście dużo zyskała również wspomniana Madison. Widzimy obraz matki świadomej tego, że wychowuje własne dzieci na granicy życia i śmierci, matki która nie radzi sobie z macierzyństwem i która już na samym początku napiętnowała i zdefiniowała ich przyszłość oraz egzystencję. W dużym stopniu wyjaśnia to, dlaczego relacje na drodze Madison-Nick-Alicia tak mocno zahaczają o dysfunkcję i ogólną destabilizację. Na koniec duet Clark-Strand; nabiera rumieńców i fajnej chemii. Prezentują się dużo lepiej niż Clark-Manawa.
Największym plusem Los Muertos jest scenografia. Coby nie powiedzieć, hotel miał świetny klimat, czuć było znamiona tragedii, niewiadomej, dramatu. Rzut na zamglony szczyt budowli i wszechogarniająca cisza- naprawdę miodne ujęcie, których w historii serialowego uniwersum było niewiele. Późniejsza akcja też niczego sobie, choć jak wiadomo bez większych szaleństw.
Ogólnie 5/10. Dotychczas dawałem Fear duży kredyt zaufania i traktowałem serial raczej jako podrzędną, acz poprawną produkcję telewizyjną, która gdzieniegdzie potrafi pokazać coś więcej. Niemniej, druga połowa zaczyna wywoływać skrajne emocje, częściej niechęć, szczególnie kiedy pomyslę o tym w jakim kierunku wszystko może się rozwinąć. Oby otwarcie 2B było wypadkiem przy pracy i szybko powrócono do poprzedniego toru bo jak nie to będzie nieciekawie i przyjemność zamieni się koszmarek.