Możliwe, że w międzyczasie jakieś większe wydarzenie telewizyjne będzie miało miejsce i AMC nie chciało wystawiać Fear czyli serialu który i tak ma małą acz zadowalającą widownię jako konkurencję.
Co do samego finału. Kurcze, podobało mi się jak nie wiem. W taki sposób powinny być serwowane dwugodzinne epizody. Od czasów "What Lies Ahead", żaden inny materiał tego formatu zrealizowany na łamach TWD, aż tak mocno nie przykuł mojej uwagi. Osobiście uważam, że Erickson stanął na wysokości zdania i choć oczywiście znajdują się tam błędy i pewne niedociągnięcia, "Wrath&North" razem z "Date of Death" w chodzą do Top3 najlepszych epizodów drugiego sezonu.
Najlepszy aspekt? Definitywnie dramatyzm. Drugi sezon generalnie jest eksperymentowaniem z różnymi drogami rozwoju, czasami lepsze czasami gorsze, ale finał wyznacza nam juz skonkretyzowany charakter postaci. Rodzą nam się typowi antagoniści; bohaterowie celowo i świadomie decydujący się na mord, nie próbujący w żadnym wypadku usprawiedliwić siebie wyższą moralnością. Zabiłeś dwójkę nastolatków? Czym się przejmujesz, należy im się. Zabiłaś człowieka? Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Zostawiłam kobietę na pastwę zombie? Zrobiłam to egoistycznie. Podoba mi się fakt, że przez postaci przemawia spokój, pewność swojego postępowania i jakby normalność oparta na chłodzie. Alicia dokonała pierwszego morderstwa, ale Madison nie zachowuje się w stosunku do niej jak rozhisteryzowana matka. Nie ma akcji niczym na drodze Lori-Carl. Obserwowanie dysfunkcji rodzinnej jako sposobu na przetrwanie to zupełnie świeże i ciekawe spojrzenie na świat i ogólne uniwersum TWD. Nie można tu mówić oczywiście o skrajnym antagonizmie pokroju Gubernatora, ale jednak jawna demoralizacja poglądów została ukazana. A największym plusem jest to, że takim adwokatem diabła podjudzającym obecne zachowania została Madison, która robi to z premedytacją i świadomie.
Druga rzecz, która bardzo mi się spodobała to fakt pokazania jak dobrzy ludzie potrafią w jednym momencie zwrócić się przeciwko sobie, czując żądzę mordu. Hector, Andree, Elena.... postaci, które traktowały Madison jako autorytet momentalne się od niej odwróciły. W imię czego? Strach? Zagrożenie? Poszanowanie moralności czy człowieczeństwa? Tsaaa, czysta hipokryzja. Chcą wyrzucić Travisa z rodziną za mord na chłopakach, niemniej co zrobiła wcześniej Elena? Co zrobiła Ilene? Obydwie dopuściły się przemocy na swoich ludziach. Fajnie wyważono podwójne standardy. Pomijam w tym wszystkim to, że większość momentalnie poczuła potrzebę ingerencji w akcję Travisa mimo tego, że sami w przeszłości chcieli dokonać jednakowego linczu, szczególnie jeśli mówimy o rodzinie Stowe. Naprawdę fajna szczegółowość ukazanych zachowań.
Trzecia rzecz, zupełny brak celebracji śmierci Chrisa i maksymalnie skupienie się na emocjonalności Travisa. Kapitalne zagranie. Naprawdę. Rzecz, której dotychczas w TWD nie było. Bohater umiera w zupełnym odosobnieniu, bez rodziny, bez przyjaciół, na środku pustkowia; bez ostatniego przejawu miłości czy współczucia. Umiera przez własną głupotę, z obrazem mordercy przed oczami. Temat ponadto przedstawiony w formie flashbacku. Główna postać potraktowana jak nieznaczący przecinek w zdaniu. Nawet Gubernatora nie spotkał taki los, a dokonał rzeczy o wiele gorszych. A Travis? Bardzo spodobał mi się moment, w którym Dereka określa się mianem tego, który zawarł pakt z diabłem i nic mu się nie dzieje, po czym niespełna chwilę później Manawa zabija go gołymi pięściami, szerząc tak dużą destrukcję, że odbija się to dosłownie na wszystkich.
Duże pochwały ponadto za odwagę scenarzysty w rozdzieleniu bohaterów. Dotychczas w uniwersum schemat polegał na tym, że postaci choć w podgrupach zawsze szły w jednym kierunku i pod wpływem jednego celu. Tutaj mamy zupełnie coś odwrotnego. Ofelia samotnie przekracza granicę ze stanami, Strand pozostaje w Rosarito Beach Hotel w obawie przed furią Travisa, Nick wyprowadza ludzi na północ, zaś Madison z rodziną szwendają się po Tijuanie by go znaleźć. Cztery różne kierunki, cztery różne cele, cztery niewiadome. Oczywiście przyjdzie w końcu taki moment, że wszyscy ponownie się złączą ale pod wpływem jakich czynników?
Najsłabszym punktem finału był niestety wątek La Colonia. Cała struktura tego motywu leży i kwiczy więc zupełnie nie dziwię się, że tak kiepsko wypadł na koniec. Pełno przewidywalnych rzeczy, pełno absurdu i tona nudy. 3/4 czasu skonsumowano na nic nie wnoszące rozmowy, a całość skończyła się tym że gang wybito w absurdalny sposób, mieszkańcy kolonii rozpierzchli się na cztery strony swiata, a Nick wraz z Lucianą poszli do niewoli, nie wiadomo gdzie i nie wiadomo do kogo.
Generalnie, jeżeli miałbym podsumować finał. Dla mnie mocna 9 dla obydwu odcinków. Sam drugi sezon był naprawdę ciekawą alternatywą, jak na ogólne standardy uniwersum i tego do czego nas przyzwyczaiła ekipa TWD. Dwa odcinki na niskim poziomie, kilka na wysokości 5-6, sporo na mocną 7-8, a końcówka to trzy 9 pod rząd. Ten serial na chwilę obecną ma ogromne predyspozycje do tego by stać się czymś, lub chociaż by utrzymać obecny poziom. Oba rozwiązania by mnie zadowolily.
I tak jeszcze na konie, Andrew Lincolnie sorry ale w kwestii odegranej furii na ekranie, Cliff Curtis zjadł cię na śniadanie